Wideoemat 

Gdyby zamiast filmów Jia Zhangke tworzył chińskie przysłowia, napisałby pewnie, że w słowach popowych piosenek odbijają się pokoleniowe pragnienia tych, którzy je śpiewają. Jeszcze zanim został
Wideoemat 
Gdyby zamiast filmów Jia Zhangke tworzył chińskie przysłowia, napisałby pewnie, że w słowach popowych piosenek odbijają się pokoleniowe pragnienia tych, którzy je śpiewają. Jeszcze zanim został twarzą chińskiego niezalu, zerkał w zakazane historie poprzez soczewkę muzyki popularnej. Gdy jego bohaterowie uginali się pod ciężarem systemowych grzeszków państwa środka, jedno zawsze niosło słodką osłodę – popowa pieśń ludu. Zebrane w całość kiczowate piosenki stworzyłyby pewnie fascynujący rejestr; playlistę o drganiach silniejszych niż niejedna drama. "Caught by the Tides" jest takim sejsmografem, klamrującym dotychczasowe obserwacje Jia na przestrzeni dwóch dekad – przepełnionym chińskim popem, tęsknymi spojrzeniami, metafilmową tkanką i brutalnymi rozczarowaniami.

Jia zaczyna w typowy dla siebie sposób. Twarz zerka na krajobraz, odległy i jakby obcy, a w spojrzeniu odbija się pejzaż natury – toczący walkę o przetrwanie ze słupami dymu, leniwie wypływającego z pobliskich fabryk. Cięcie i jesteśmy już w przeszłości: rok 2001, północne Chiny, miasto Datong w Shanxi. Chiny zalewa euforia szczęścia, bo oto w 2008 mają stać się domem dla igrzysk olimpijskich. Ziarnista taśma, dokumentalny rejestr – grupka kobiet dywaguje, która z nich potrafi śpiewać, aż w końcu słowa przechodzą w melodię, rozmowy – w śpiew. Kolejne cięcie prowadzi nas do Qiaoqiao, ponownie zagraną przez Zhao Tao (aktorkę niemalże wszystkich filmów Jia), która jakby wpisana w dokumentalny format, jeszcze w 2001 wyruszyć ma w podróż ku chińskiemu południu, a wszystko po to, by uratować kruchą relację z Binem (Zhubin Li). 

Trudno będzie jednak dogonić mężczyznę, który opuszcza rodzinne strony w nadziei na bardziej lukratywny biznes. Jest jednym z wielu, któremu Chiny obiecały spełnienie chińskiego snu, złapanie tytułowej, nieuchwytnej fali; jednym z wielu, co to obudził się po drugiej stronie kraju, którego sam nie do końca już rozpoznaje. Brzmi to wszystko znajomo – podobnie było już w "Martwej naturze", gdzie postać grana przez Zhao Tao podążała śladami męża, podczas gdy w tle huczało od miejskiej transformacji; czy w "Najczystszy jest popiół", gdy małżonkowie również mierzyli się z wizją koniecznej rozłąki. Podobnie jest z rozpisaniem historii na trzy rozdziały, trzy płaszczyzny czasowe – analogicznie Jia portretował przemiany w chińskim społeczeństwie w "Nawet góry przeminą", chwytając dialog pomiędzy przeszłością a niepewną przyszłością.

"Caught by the Tides" wybrzmiewa jako kolejna wariacja tych samych historii; opowiedzianą ponownie jakby trochę w myśl zasady, że patrząc na ten sam obraz, z każdą próbą interpretacji przyjdą nowe wnioski. Zhao Tao nosi te same ubrania, ma tę samą fryzurę, porusza się i zachowuje jak poprzednie wcielenia granych przez nią postaci; dalej czerpie unknown pleasures z podśpiewywania chińskiego popu, a brzemię poprzednich filmów odbija się też w jej imieniu. Mknie przez kolejne karty z kalendarza chińskiej historii, odhaczając za nas kluczowe wydarzenia: igrzyska olimpijskie w Pekinie, finalizację projektu Tamy Trzech Przełomów i wreszcie pandemię koronawirusa w 2020 roku. Jeśli opowiadać o Chinach, to przez pryzmat inwestycji, które w obliczu gigantycznej zbiorowości kraju pozostawiają wieczny ślad węglowy – zmieniają społeczeństwo na taką skalę, że dwie dekady to przy tym krótki wycinek.

Tematy te cyrkulują u chińskiego twórcy od lat. "Caught by the Tides" przypomina autotematyczny wideoesej – jakby ze swoich istniejących już filmów Jia Zhangke złożył mozaikową kronikę, której celem jest stworzenie rejestru powidoków socjopolitycznych przemian. Jest w tym poczucie historycznego obowiązku, ale i filozoficzna potrzeba zmierzenia się z potencjałem filmowego medium. Bo gdy zbliżamy się do teraźniejszości, wraz z obrazem rzeczywistości zmienia się także obraz filmu – od chropowatej ziarnistej taśmy przez klaustrofobiczny format wideo aż po krystalicznie czysty i szeroki obraz cyfrowy; od kina dźwiękowego po kino nieme; albo od zrealizowanych za garść yuanów dokumentalnych skrawków po wspomagany przez AI obraz. Szczytem bliskości w życiu Qiaoqiao nie będzie pojednanie z mężem, ale dystopijne spotkanie ze sztuczną inteligencją, napotkanym przypadkiem robotem-asystentem, rejestrującym ludzkie emocje w rzeczywistości, gdzie prewencja nakazuje wszystkim zasłaniać twarze maseczkami. 

Kontekst pandemiczny był zresztą iskrą do stworzenia tego projektu. W trakcie trzyletniego zamknięcia Chiny mierzyły się nie tylko z wirusem, ale i systemową kontrolą. Bezlitosna zero-covid-policy okazała się doświadczeniem druzgocącym – o czym przepięknie opowiada Lou Ye w "An Unfinished Film", który również miał premierę na tegorocznym Cannes – i to w czasie lockdownu Jia Zhangke zaczął przeglądać stare materiały z nadzieją na odnalezienie nowej historii. Z setek godzin materiału powstał film bliższy medytacji – pozbawiony większej narracji travelog, wideo-poemat o charakterze strumienia świadomości, którego storytelling wyrasta z emblematycznego dla chińskiego kina poczuciu płynięcia. 

Płynie się tu zarówno dosłownie przez rzekę czasu Jangcy, jak i metaforycznie – kontemplując upływ czasu. Dryfująca poprzez chińskie miasta kamera chwyta postacie zastygnięte w oczekiwaniu; podobnie jak w "Ze wschodu" Chantal Akerman, dokumentalne spojrzenie rejestruje jednostkowe doświadczanie systemowej transformacji, a w efekcie zaciskającą się na ciele niepewność. Rozsadzić ją ma szansę jedynie egzo-pop, do jakiego masowo tańczy się na ulicy, w euforycznej choreografii. Podobnie jak u Akerman, w oczach Jia Chiny jawią się przez pryzmat pasma lęków – obecnych na twarzach każdego Chińczyka i każdej Chinki, jakich przez ostatnie dwie dekady spotkał na swej drodze. Być może ich strach odnajdzie drogę do nowych tekstów popowych piosenek, a być może napisze je AI – z nadzieją, że posłużą jako drogowskaz dla przyszłych pokoleń. 

Ay, ay, ay
I'm your little butterfly
Green, black and blue
Make the colors in the sky

(Smile – Butterfly)
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones